Pięć uczuć
podstawowych
jak pięć palców

W dniu, w którym moja córka skończyła trzy lata, nauczyłam ją nazw palców jednej dłoni. Tego dnia po raz pierwszy przed snem wymieniałyśmy: kciuk, wskazujący, środkowy, serdeczny i mały. Córka powtarzała tę wyliczankę przez wiele kolejnych wieczorów, łapiąc się za paluszki. Czasem myślę, że tylko tego ją nauczyłam – reszta przyszła sama. I jeszcze tego, jakie nazwy noszą uczucia. Nasza mnemotechnika obejmowała wyobrażenie, że każdy palec to inna emocja: kciuk to radość, wskazujący – strach, środkowy – gniew, serdeczny – smutek, mały – wstręt. Potrzebujemy wszystkich tych uczuć, tak jak potrzebujemy wszystkich palców. Pięć emocji podstawowych jak pięć najprostszych uczuć. Pięć ekspresji mimicznych rozpoznawanych na twarzach mieszkańców całej kuli ziemskiej jak pięć palców. A potem przeszłyśmy do zmysłów. Kolejna enumeracja: radość to dotyk, gniew to słuch, bo łatwo go usłyszeć, gdy krzyczymy, tupiemy ze złości. Strach ma wielkie oczy, więc to wzrok. Smutek smakuje gorzko, a odrazę czujemy do niektórych zapachów. Tu nie mamy wątpliwości, że potrzebujemy pięciu zmysłów.

Tylko dlaczego wprowadzam ten dydaktyczny ton, kiedy mówię o zwyczajnych ludzkich emocjach? Bo problemy z ich nazywaniem nie kończą się wraz z ukończeniem szkoły podstawowej. A właściwie często tam się zaczynają. Bo my, dorosłe dzieci, musimy nauczyć się czuć, również te niechciane emocje jak smutek lub zakazane jak złość. To wyczerpujące, gdy uniwersalne uczucia w większości są negatywnymi stanami psychicznymi. Nie chcemy ich doświadczać, a gdy już nawet na nowo zechcemy, to nie wiemy, jak to zrobić. Jak czuć to, czego przez lata nie pozwalano nam przeżyć? Warunkowani do wygodnej radości wypełniamy dystopijny scenariusz Nowego wspaniałego świata Aldousa Huxleya, który ostrzegał przed przedkładaniem poczucia radości, przyjemności i wygody nad światem pełnym innych emocji, nie tylko tych pozytywnych i nie tylko tych prostych. To jest przestroga przed głosem tolerancyjnego rodzica, który mówi: „Chcę tylko, by moje dziecko było szczęśliwe. Nic więcej”. Nic więcej? Czy można chcieć mniej? Czy ten niby minimalistyczny rodzicielski głos nie wymaga od nas zbyt wiele?

„Każdy wie, czym jest emocja, dopóki nie poprosisz go o definicję” – pisali przed laty psychologowie Beverly Fehr i James Russell. Pamiętam, że na studiach psychologicznych moi wykładowcy z rozbrajającą bezradnością powtarzali tę formułę, a z czasem ja sama przytaczałam ją swoim studentom. Przyciśnięta do muru akademickich definicji mówiłam o tym, że emocje to świadome lub nieświadome, względnie trwałe stany psychiczne poprzedzone jakimś wydarzeniem. Uczucia natomiast – w tym samym uniwersyteckim tonie – to interpretacje emocji. Nastroje zaś są uczuciami o mniejszym nasileniu i spokojniejszym przebiegu. To tylko z pozoru ułatwia sprawę.

Pod koniec dziewiętnastego wieku francuski lekarz Hippolyte Baraduc stwierdził, że potrafi zwykłym aparatem fotografować emocje. Wyszukał emocjonalnie pobudzonych ludzi. Umieścił światłoodporny papier kilka centymetrów nad ich głowami. A potem pokazał, że na płycie fotograficznej różne uczucia robią różne kształty, zaś te same emocje wytwarzają te same obrazy. Na przykład złość zawsze wygląda jak fajerwerki. Ale przy tej wystawie nie pomagał Baraduc. Gniew fabrykuje różne obrazy, raz portretu kobiety, innym razem pucharu ozdobnego.

Chciałabym Państwa przeprowadzić przez ten uczuciowy zamęt: przez salę gniewu, pokój smutku i wesołe miasteczko; zatrzymamy się dłużej w gabinecie wstrętów, a przyspieszymy w domu strachów.

Tędy, tędy, proszę za mną.